Od
rana bolą mnie mięśnie. Suche, gorące, zapylone powietrze, drażni moje
podniebienie. Czuję jak w mojej głowie biją młoty w rytm pulsu. 500mg
paracetamolu powinno na jakiś czas załatwić problem. Wskakuję na rower i
jadę do hospicjum na drugi koniec miasta. Dzisiaj wprowadzam w te progi
również wolontariuszkę Anię, która zdecydowała, że będzie jeździć ze
mną. Zajmie się organizowaniem zabaw dla najmłodszych. Zabieram ją do
budynku, w którym są chore i opuszczone dzieciaki. Jeden chłopiec ma
czerwono-żółtą, ropiejącą nogę. Nie wygląda to dobrze. Inna dziewczynka
ma niewykształconą rączkę. Z barku wyrasta jej kawałek przedramienia i
na nim dłoń. Przykro się to ogląda. Zostawiam Anie i udaje się do innego
budynku, w którym jest hospicjum dla mężczyzn.
Podczas
witania się, czuję jakby coś we mnie wstąpiło. Coś dobrego. W każde
podanie dłoni i słowa przywitania wkładam tyle serca i serdeczności, że
sam siebie nie poznaje. Skąd to pochodzi? Bo raczej nie ode mnie...
Faceci dopytują mnie o film który im obiecałem tydzień temu. Oczywiście
że mam! Wyciągam z plecaka mój przenośny komputerek i głośnik. Zaraz
zaczynamy. Robi się zamieszanie. Ci którzy mają siły, wstają z łóżek na
nogi i idą za mną do jadalni na seans. Ci, którzy nie mają nogi, to o
kulach. Ci, którzy nie mają sił, dochodzą na końcu. W hospicjum nie ma
telewizora, dlatego dzisiejsza propozycja oglądania filmu jest bardzo
atrakcyjna. 20 czarnych chłopa i ja, oglądamy film o Don Bosco. Nie wiem
jak moi afrykańscy przyjaciele sobie radzą ze zrozumieniem go, bo akcja
się toczy we Włoszech w IX wieku. W każdym razie wyglądają na
zadowolonych. Po filmie gram z chłopcami w piłkę nożną. Zrobili ją
sami. Jest rozmiarów orzecha kokosowego, w środku wypełniona
reklamówkami i strzępkami folii. Od zewnątrz owinięta szmatą i obwiązana
sznurkami. Pomysłowy zamiennik oryginalnej piłki, tyle że nie da się
tym kozłować. Po grze mój przełyk jest spragniony wody jak spalona
pustynia. Jednak w Afryce picie z niesprawdzonych źródeł to może być
samobójstwo. Wolę nie ryzykować.
Kiedy
wybija godzina powrotu, żegnam się z każdym i idę po Anie. Po drodze wstępuję do kaplicy. Na ścianie nad ołtarzem napis: "Pragnę". No tak.
Tutaj Cię Jezu trochę rozumiem. Ja również pragnę. Wody w wymiarze
fizycznym. I miłości w wymiarze duchowym. Z uzupełnieniem deficytu wody w
organizmie sobie poradzę. Wystarczy, że wrócę do siebie na placówkę i
mogę pić czystą wodę do woli. Ale gdzie szukać miłości?
Odpowiedź
przychodzi sama. Przed budynkiem w którym jest Ania czeka na mnie mały
chłopiec z wyciągniętymi rączkami. Włącza mi się instynkt ojcowski.
Biore dziecko na ręce i przytulam z największą czułością jaką potrafię z
siebie wykrzesać. Potrzebował tego. Ja również. W kolejce do
przytulenia czeka już dwóch następnych. A więc miłości nie trzeba nawet
szukać. Miłość Cię znajdzie. Jest tam gdzie można coś dać. Czasem
wystarczy dać swoje ramiona, żeby objąć dziecko. Innym razem trzeba dać
coś innego. Chłopak może dać kwiaty dziewczynie. Żona może dać posiłek
mężowi. Przełożony może dać pochwałę podwładnemu. Syty może dać chleb
głodnemu. Bóg poszedł na całość i dał nam siebie...