czwartek, 13 grudnia 2012

Bazar zwany Zambią


Głęboko w Afryce na południe od równika, uśmiecha się na mapie państwo Zambia. Od trzech miesięcy to mój drugi dom. Przez ten czas moje stopy przemierzyły mnóstwo miejskich uliczek, a moje oczy zobaczyły życie ludzi tak odmienne od polskiego. Zambia to biedne państwo, jednak głównym zajęciem ludzi nie jest rolnictwo, jak to w takich państwach bywa. Owoce same rosną ma drzewach, nie potrzebują pomocy. Główne zajęcie Zambijczyków to handel. To państwo to jeden wielki bazar.

Sprzedawać można na ulicy lub na markecie. Market to takie miejsce gdzie można kupić wszystko. To ogromny jarmark, tandeta, skupisko handlarzy. Miejsce rozgwarzone, brudne i hałaśliwe. W Kabwe są dwa ogromne markety. Każdy sprzedawca tutaj, ma zazwyczaj swój stragan, zrobiony z czterech kołków, przykrytych pozszywanymi, workami. Co lepsi mają małe budynki sklepowe. Pozostali rozkładają swój towar na płótnie, na suchej ziemi. Towarem są ubrania z drugiej ręki, kalosze, plastikowe kolorowe wiadra, noże, naczynia kuchenne, grzebienie, lusterka kieszonkowe - słowem chińszczyzna. Kiepskiej jakości chińskie produkty zalewają Afrykę. Jak te towary się dostają na czarny kontynent? Otóż przypływają ogromnymi statkami, w kontenerach do portu w Dar es Salaam (Tanzania). Stamtąd ciężarówkami na poszczególne markety do handlarzy.
Oprócz chińszczyzny, na naszym bazarze można kupić produkty lokalne: owoce tropikalne, warzywa, bułki kukurydziane pieczone na oleju. Popularne są również drobne, suszone, cuchnące rybki, w okół których zawsze roją się muchy. Jednak największym hitem sprzedaży w Zambii są doładowania do telefonów komórkowych. Karty-zdrapki można nabyć na każdym rogu.

Przechadzam się po markecie w poszukiwaniu mango. Jest upalnie i tłoczno. Raz z prawej, raz z lewej strony słyszę charczącą muzykę. Zambijczycy kochają muzykę. Kto ma głośnik, wystawia przed swój sklepik i gra najgłośniej jak się tylko da. Słaby głośnik pod naporem wielkiej mocy zaczyna się pocić, sapać, chrząkać, wzdychać, skamleć i biadolić. Membrana drży, a drgania są głębokie i rozrywające. Charcząca muzyka idzie w eter, dociera do moich uszow i rozbraja zmysł koncentracji, tak, że juz nie wiem po co ja tu przyszedłem. A tak... mango. Znalazłem. Leżą na płótnie na ziemi. Obok nich leży Pani która je sprzedaje. Natomiast obok pani leży dwójka jej dzieci. Jednego z nich karmi piersią. Widać, że jest zmuszona pogodzić obowiązki matki z obowiązkami sprzedawczyni. Biorę wszystkie owoce, które jej zoztały. Dzisiaj niech wróci wcześniej do domu.

Handlować można również na ulicy. O siódmej rano, chodniki ciągnące się wzdłuż ulic mojego miasta Kabwe, zarastają różnego typu sprzedawcami. Uliczny sprzedawca rozkłada swój towar na płótnie, przykuca i czeka, na klientów. Trochę pogada z kolegą z prawej, trochę z kolegą z lewej dla zabicia nudy. Kiedy widzi przechodzącego białego, koniecznie chce zwrócić jego uwagę. Biały ma przecież pieniądze, a nóż coś kupi. Ale nie kupuje. Umysł białego funkcjonuje inaczej. Wie po co przyszedł do miasta, wie co chce załatwić, nic go nie wybije z rytmu. Widząc, że chodnik zalewają sprzedawcy oraz ich fanty, biały szuka pospiesznie miejsca gdzie postawić stopy, żeby przejść dalej. Dociera do celu, załatwia sprawę i wraca do domu. Tam obiera kolejny cel do zrealizowania.

Żeby prowadzić "działalność gospodarczą" i na przykład sprzedawać obuwie, nie trzeba wiele. Codziennie kiedy wychodzę z terenu naszej placówki na ulicę, widzę pewnego pana sprzedawcę. Jego salon obuwniczy nie ma lady ani kasy fiskalnej. Nie ma nawet ścian ani sufitu. Pan sprzedawca siedzi pod drzewem, a obok niego rozłożone jest sześć par butów - taki to sklep.

Handlowanie nie wymaga wielkiego nakładu pracy. Za to trzeba inwestować swój czas. A czas tutaj ma każdy.

 



poniedziałek, 12 listopada 2012

Wyobrażenie o Polsce

Myślenie Polaka: Ehh, gdybym tylko mógł się stąd wyrwać...

Myślenie Afrykańczyka: Ehh, gdybym tylko mógł się tam dostać...




sobota, 3 listopada 2012

Cmentarz na krańcu świata

Na cmentarzu parafialnym spokój jak w zamkniętym muzeum. Stare, grube drzewa stoją poważnie jak na apelu. Jedynie wiatr krąży zmieniając kierunki, jakby zachowanie stosownej powagi dla tego miejsca go nie obowiązywało. Porozrzucane w okół śmieci, starają się zasygnalizować, że nikt się cmentarzem nie interesuje. Między mogiłami jak okiem sięgnąć dziurawe plastikowe butelki, papierki po słodyczach i strzępki reklamówek foliowych. Za godzinę odbędzie się tu Msza Św. Dzisiaj Dzień Zaduszny. Ubrudzone i obrośnięte groby, zdają się prosić o zaopiekowanie. W tym dniu chciałyby wyglądać elegancko. Jednak nikt z bliskich osób, tych, którzy tu spoczywają nie przychodzi. Ma się wrażenie, że ludzie traktują cmentarz jak park narodowy, w którym nie wolno podnieść nawet gałęzi z ziemi, żeby nie ingerować w naturę. Nagrobne płyty nie wiedzą co to znicz. Nie doświadczyły jego ciepła. Z przymusu zaprzyjaźniły się z liśćmi, chwastami i mchem. Nie rozstają się ze sobą nawet na czas dzisiejszego święta. Ludziom, którzy przyszli na Mszę, nie przeszkadza nieporządek panujący na cmentarzu. W Zambii śmieci są na każdym kroku. Można się do nich łatwo przyzwyczaić, tak jak do tego, że na ziemi jest trawa a na niebie chmury. Poczucie bałaganu potęguje brak jednego, ustalonego kierunku, według którego ułożone są groby. Jedne są na wschód inne przekręcone na zachód lub północ. Nikt wcześniej nie zaplanował sensownego układu,  teraz cmentarz wygląda jak puzzle z prostokącików, które do siebie nie pasują.

2 metry pod ziemią odpoczywają zmęczone ciała. Za życia były obleczone czarną skórą. Jednak nie kolor skóry ma znaczenie. Ważniejszy jest tu kolor serca. Czy był czarny jak smoła i   brudny jak ten zaśmiecony cmentarz, czy biały jak świeży śnieg i promieniujący miłością?



piątek, 26 października 2012

Pragnę



Od rana bolą mnie mięśnie. Suche, gorące, zapylone powietrze, drażni moje podniebienie. Czuję jak w mojej głowie biją  młoty w rytm pulsu. 500mg paracetamolu powinno na jakiś czas załatwić problem. Wskakuję na rower i jadę do hospicjum na drugi koniec miasta. Dzisiaj wprowadzam w te progi również wolontariuszkę Anię, która zdecydowała, że będzie jeździć ze mną. Zajmie się organizowaniem zabaw dla najmłodszych.  Zabieram ją do budynku, w którym są chore i opuszczone dzieciaki. Jeden chłopiec ma czerwono-żółtą, ropiejącą nogę. Nie wygląda to dobrze. Inna dziewczynka ma niewykształconą rączkę. Z barku wyrasta jej kawałek przedramienia i na nim dłoń. Przykro się to ogląda. Zostawiam Anie i udaje się do innego budynku, w którym jest hospicjum dla mężczyzn. 

Podczas witania się, czuję jakby coś we mnie wstąpiło. Coś dobrego. W każde podanie dłoni i słowa przywitania wkładam tyle serca i serdeczności, że sam siebie nie poznaje. Skąd to pochodzi? Bo raczej nie ode mnie... Faceci dopytują mnie o film który im obiecałem tydzień temu. Oczywiście że mam! Wyciągam z plecaka mój przenośny komputerek i głośnik. Zaraz zaczynamy. Robi się zamieszanie. Ci którzy mają siły, wstają z łóżek na nogi i idą za mną do jadalni na seans. Ci, którzy nie mają nogi, to o kulach. Ci, którzy nie mają sił, dochodzą na końcu. W hospicjum nie ma telewizora, dlatego dzisiejsza propozycja oglądania filmu jest bardzo atrakcyjna. 20 czarnych chłopa i ja, oglądamy film o Don Bosco. Nie wiem jak moi afrykańscy przyjaciele sobie radzą ze zrozumieniem go, bo akcja się toczy we Włoszech w IX wieku.  W każdym razie wyglądają na zadowolonych. Po filmie gram z chłopcami w piłkę nożną.  Zrobili ją sami. Jest rozmiarów orzecha kokosowego, w środku wypełniona reklamówkami i strzępkami folii. Od zewnątrz owinięta szmatą i obwiązana sznurkami. Pomysłowy zamiennik oryginalnej piłki, tyle że nie da się tym kozłować.  Po grze mój przełyk jest spragniony wody jak spalona pustynia. Jednak w Afryce picie z niesprawdzonych źródeł to może być samobójstwo. Wolę nie ryzykować.




Kiedy wybija godzina powrotu, żegnam się z każdym i idę po Anie.  Po drodze wstępuję do kaplicy. Na ścianie nad ołtarzem napis: "Pragnę". No tak. Tutaj Cię Jezu trochę rozumiem. Ja również pragnę. Wody w wymiarze fizycznym. I miłości w wymiarze duchowym. Z uzupełnieniem deficytu wody w organizmie sobie poradzę. Wystarczy, że wrócę do siebie na placówkę i mogę pić czystą wodę do woli. Ale gdzie szukać miłości?


Odpowiedź przychodzi sama. Przed budynkiem w którym jest Ania czeka na mnie mały chłopiec z wyciągniętymi rączkami. Włącza mi się instynkt ojcowski. Biore dziecko na ręce i przytulam z największą czułością jaką potrafię z siebie wykrzesać. Potrzebował tego. Ja również.   W kolejce do przytulenia czeka już dwóch następnych. A więc miłości nie trzeba nawet szukać. Miłość Cię znajdzie. Jest tam gdzie można coś dać. Czasem wystarczy dać swoje ramiona, żeby objąć dziecko. Innym razem trzeba dać coś innego. Chłopak może dać kwiaty dziewczynie. Żona może dać posiłek mężowi. Przełożony może dać pochwałę podwładnemu. Syty może dać chleb głodnemu. Bóg poszedł na całość i dał nam siebie...










środa, 17 października 2012

Ile kosztuje żona?



Czy miłość można kupić? A może przyjaźń? Pewnie powiesz mi że to chore.  A Jezus powiedział nabywajcie sobie przyjaciół niegodziwą mamoną. I co ty na to?

 Prezent – lodołamacz! 


Wysoka na 15 metrów metalowa konstrukcja, na terenie naszej placówki. Na niej ogromny zbiornik na wodę. Trzeba czuwać żeby był ciągle pełny. To świetne zabezpieczenie na wypadek braków w dostawie energii. Kiedy brakuje prądu, woda ze zbiornika, spływa do kranów pod własnym ciśnieniem. Ale co tam jakaś beka na wodę. Z wysokości 15 metrów wracamy na ziemię. A tutaj Na zielonej trawce, w cieniu ogromnego zbiornika, wesoło pasie się koza.
- Co ta koza tu robi? - pytam się watchmana (pana, który pilnuje bramy)
- Pasie się - odpowiada
Taaa, to wiele tłumaczy - myślę sarkastycznie, jednak zatrzymuje to dla siebie
- No tak, ale kto ją przyprowadził?- dopytuje
- Biskup ją przywiózł
Taaa, wszystko jasne - znowu myślę sarkastycznie.  Dość rozmów na dzisiaj, bo nie ogarniam. Wychodzi na to, że biskup wziął sobie do serca słowa: "Paś baranki moje, paś owieczki moje"



------------------------------------------------------------------------------                            
Fragment tylko dla facetów o mocnych nerwach:
Dwa dni później dowiedziałem się, że jednak nie wziął sobie tego do serca. Biedne zwierze poszło pod nóż. Myślała koza o niedzieli, a w sobotę łeb ucieli. I dobrze, że to była pani koza. Gdyby to był pan koza, to by mu najpierw ucieli co innego. Żeby mięso nie śmierdziało. Tak mi tłumaczył tutejszy znajomy. Robi się panu kozie kastracje na żywca przed zabiciem. Ehhh!
------------------------------------------------------------------------------
 
Biskup Klement Mulenga, przy okazji wizyty u nas na placówce, przywiózł nam w darze kozę. To nie byle jaki dar. Taki podarunek to jest wyraz szacunku. Lody zostały przełamane. W Zambii kiedy kogoś się pozna i chce się z nim utrzymywać relacje, to wypada mu coś ofiarować. Rozmawiam z człowiekiem drugi raz w życiu a on mi mówi: możemy być przyjaciółmi, co mi dasz? Dając znajomemu prezent, to tak jakby mu powiedzieć: Zależy mi na tobie.

Zgodnie z tradycją

 

 
Inna sprawa kiedy facetowi zależy na kobiecie i chce ją poślubić. Zależeć to Ci może - mówią jej rodzice - ale zabierasz nam córkę, naszą pomoc, to musisz nam za nią zapłacić. Tak więc chcesz mieć żonę, musisz mieć  kasę. Również i w Polsce w dawniejszych czasach były podobne praktyki. Tyle, że wówczas to przyszła żona powinna była mieć posag, chcąc wyjść dobrze za mąż. No to jeszcze potrafię zrozumieć (być może dlatego, że sam jestem facetem). Ale w Zambii żeby, zaproponować interesantowi kwotę do zapłaty, to trzeba swoje dziecko wpierw jakoś wycenić. Dla mnie to chore. Powiedzmy, że mam 18-letnią córkę. Przychodzi 19-letni chłopak i mi mówi, że chce ode mnie córkę wykupić. Przegoniłbym go od razu, wrzeszcząc za nim, że to nie bazar niewolników. Przesadzam. To nie do końca tak. Tutaj płacenie za żonę jest bardziej w formie tradycji niż zakupu.

Jeśli w tradycyjny zambijski sposób chcę się ubiegać o żonę, to moje zaloty opierają się na kilku rozmowach (w których nie uczestniczę).
Najpierw wysyłam swojego wujka do rodziców mojej przyszłej. Rozmawiają o mnie i o niej. Wujek wraca. Kolejna rozmowa odbywa się między moją przyszłą żoną a jej ciocią. Ciotka informuje siostrzenice o tym, że ja chcę ją posiąść. Dziewczyna z chęcią się zgadza i w tym momencie stajemy się narzeczeństwem. Następnie moi rodzice rozmawiają z jej rodzicami. Po tych kilku rozmowach wiedzą już jaką szkołę ukończyłem, gdzie pracuje i jaki mam majątek. Jako wspaniali, przyszli teściowie nie stają nam na przeszkodzie zawarcia związku małżeńskiego. Jednak po przekalkulowaniu, podają cenę, jaką muszę im zapłacić za córkę. 


Sposób na blondynkę


Powiesz mi, że taki sposób zaręczyn jest niecywilizowany? Cofnijmy się w czasie o 300 lat wstecz. Jest rok 1712. Powiedzmy, że jestem zambijczykiem. Biegam sobie po wioskach z kolczykiem w nosie i przepaską na pupie. W głębi serca czuję jednak pragnienie żeby założyć rodzinę. Nie mam partnerki. Co robię? Szukam.  Muszę wypatrzyć swoją przyszłą żonę, tak jak myśliwy wypatruje zwierzynę w buszu. Przyglądam się uważnie jej zachowaniu i wyglądowi. Jeżeli dziewczyna mi się podoba, to teraz już jest  z górki. Podbiegam znienacka. Chwytam. Zarzucam dziewczę przez ramie jak worek ziemniaków, i wracam z moim łupem do domu. Jest moja. Proste. W Europie takie okazywanie zainteresowania, zostałoby nazwane uprowadzeniem. W Zambii, w niektórych regionach jakieś 300 lat temu, funkcjonował właśnie taki sposób zaręczyn. Jednak to już przeszłość. W dzisiejszym świecie wszystko ma swoją wartość (czyt: cenę).

Jak to wygląda w praktyce?


Cena za bardzo drogą żonę, waha się w granicach 2000 dolarów amerykańskich.
Cena za bardzo tanią żonę, to 200 dolarów.
Droga żona to taka, która jest dziewicą i dopiero co ukończyła szkołę, najlepiej wyższą.
Tania żona to taka, która nie ukończyła szkoły, jest rozwiedziona i ma dzieci.
Za porozumieniem stron, opłatę można uiścić za pomocą innych dóbr materialnych, typu krowa, koza, lub kawałek ziemi.


Tradycja tradycją, ale... no właśnie, jest jedno smutne "ale". Czasem się zdarza taka sytuacja, że facet który zapłacił za żonę, przestaje ją szanować. To tak jak z gitarą.  Jeżeli ja kupuje gitarę, to jest ona moja i mogę z nią robić co mi się podoba. Jak nie stroi, to rzucam o ścianę. Niektórzy faceci myślą podobnie o swoich nabytych żonach.

środa, 3 października 2012

Informacje dla rowerzystów




Czy ktoś ma ochotę na przejażdżkę rowerem po afrykańskim mieście? Nie ma sprawy. Podaję listę rzeczy, w które należy się wyposażyć:

- Rower. Ewentualnie coś co go przypomina. Ważne żeby miało dwa kółka i się w miarę równo toczyło. Każda prowizorka w Afryce przejdzie.

- Okulary. Najlepiej jakieś szczelne, mogą być pływackie. Na drogach jest mnóstwo pyłu i kurzu. Jak przejeżdża obok ciebie samochód, to cały pył leci ci prosto w oczy. Czujesz się jak na Saharze podczas burzy piaskowej. Dzisiaj po przejażdżce rowerowej wytrzepywałem sobie piach z pod powiek. Było go tyle, że można by zrobić piaskownice dla dzieci.

-Maska tlenowa. Samochody nie mają katalizatorów. Nikt się tutaj nie przejmuje ekologią. Wielki stary samochód, potrafi wykrztusić z siebie tyle dymu, co wulkan podczas erupcji. Toteż na ulicy nie ma czym oddychać. Jedna taka ciężarówa, emituje do atmosfery więcej spalin, niż wszystkie kraje Unii Europejskiej.

- GPS. W najgorszym wypadku mapa, którą wcześniej dobrze przeanalizowałeś. Nie licz na wskazówki od napotkanych ludzi. Jeśli zapytasz przechodnia o drogę do konkretnego celu, to przez godzinę będzie sobie przypominał gdzie to może być. Później stwierdzi, że to nie to o czym myślał. Na koniec, żeby nie zostawiać cię o niczym, wskaże ci drogę. Niestety błędną.

- Lektura. Może się zdarzyć, że twoją drogę do celu przecinają tory kolejowe. Jeśli nadjeżdża właśnie pociąg to przed torami tworzy się wielki korek i trzeba sobie poczekać. Można się wtedy przespać, ale żeby nie marnować czasu, warto chwycić za dobrą książkę. Nie ma rogatek, dlatego pociąg jedzie wolno i ostrożnie. Zanim się zbliży, sto razy zatrąbi, informując o tym, że nadjeżdża. Kiedy już przejechał i się oddala, znowu sto razy trąbi, informując o tym, że odjeżdża. Dlatego podkreślam, że książka powinna być naprawdę wciągająca. Tak, żeby nie pozwoliła ci się rozproszyć dźwiękami dochodzącymi z otoczenia.

- Sznurek. Jeśli zapragniesz w Afryce przetransportować z punktu A do punktu B jakiś grubszy towar, rower się do tego idealnie nadaje. Trzeba tylko dany towar do roweru dobrze przywiązać sznurkiem. Może to być 12 klatek z piejącymi kurami, które wieziesz na targ. Lub 15 transporterów ze szklanymi butelkami po pepsi, które chcesz oddać do skupu. Nikt nie zwróci na ciebie uwagi. Tutaj to normalka. Na rower możesz też załadować w kształt piramidy 50 koszyków, które wcześniej wyplotłeś z bardzo wytrzymałej liany znalezionej w buszu. Rozkładasz później koszyki na chodniku przy ruchliwej ulicy i sprzedajesz przechodniom, wciskając bajki o wytrzymałej lianie z buszu. W rzeczywistości produkt pochodzi z Chin.

- Lusterka wsteczne. Jak jesteś rowerzystą to nikt, się tobą na drodze nie przejmuje. Jesteś na to za mały. Sam musisz walczyć o swoje przeżycie, robiąc różnego rodzaju uniki. Jedziesz rowerem i widzisz w lusterku zbliżający się wielki samochód? Nie łódź się, że zmieni swój tor jazdy ze względu na ciebie. Wiej na bok zanim twój prowizoryczny afrykański rower, zamieni na prowizoryczny afrykański ruszt do grilla.

Z powyższym wyposażeniem i wskazówkami, można śmiało wyruszać w drogę. Trzeba pamiętać o tym, że ruch jest lewostronny. Warto się też ubezpieczyć.



   
                                   

środa, 26 września 2012

Czarny Jezus

Wysokie betonowe mury otaczają kompleks kilku budynków. Stoją stabilnie i dumnie. Na murach rozciągnięty jest drut kolczasty pod napięciem, który jak kaktus na pustyni odstrasza śmiałków przed zbyt bliskim kontaktem. W murze wielka, żelazna, automatyczna brama. Około północy podjeżdża pod nią ostrożnie biały samochód terenowy. W środku cztery osoby - dwie trochę przestraszone i dwie wyluzowane. Jedną z tych przestraszonych jestem ja. Drugą jest Ania, wolontariuszka z którą będę współpracował na misji. Pozostałe dwie to ksiądz przewodnik i kierowca. Brama w murze się otwiera i samochód rusza do przodu. Siedząc cicho zastanawiam się po co w ogóle wjeżdżamy na teren jakiegoś więzienia. Samochód parkuje. Wysiadając z wozu słyszę: Welcome to Salezian provincial house in Lusaca. Myślę sobie: aha. W tym miejscu znajduje się zarząd salezjański na środkową Afrykę. To tutaj mamy załatwiony nocleg na dzisiaj. Tylko po co te zabezpieczenia? Przecież nie jesteśmy na wojnie. Ksiądz mi tłumaczy, że to ze względu na niebezpieczną okolicę. Po zmroku można zostać pobitym, pociętym albo zastrzelonym. Najgorsze, że nikt Cię nie pyta co wybierasz. I kit. Nic nie wybieram. Dzisiaj mam to w nosie. Jestem tak niewyspany po kilkunastogodzinnej podróży do Afryki, że umieram ze zmęczenia. Idę lulu.

O poranku mamy Mszę w kaplicy. Tutaj nic mnie nie zaskoczy. Ławki, ołtarz, kilka obrazów na ścianie, za ołtarzem oczywiście wizerunek Pana Jezusa. Zaraz... gdzieś tu powinien być. Tylko gdzie? To dziwne, ale nie ma. Na ścianie za ołtarzem, jest tylko wielki posąg jakiegoś Afrykańczyka z rozłożonymi rękami. Pewnie jakiś święty. Niech będzie. Zaczynamy mszę. Ciężko się skupić, bo msza po angielsku. Rozglądam się po ścianach. Promienie słoneczne przechodzące przez witraże rzucają na ołtarz przyjemne, ciepłe kolory. Przyglądam się figurze Afrykańczyka za ołtarzem. No nie!!! Czy to możliwe!? Jak to!? Nie może być!!! - To pierwsze cztery myśli, które krzyczały w mojej głowie po tym co zobaczyłem. Rzeźba przedstawia Afrykańczyka z rozłożonymi rękami. Na jego dłoniach i stopach widnieją dziury po gwoździach. Znaczy, że to Pan Jezus. Czarny! Próbuję uspokoić myśli i skupić się na Mszy.

Czy Jezus był murzynem? Z pewnością nie. Czy był biały? Nie do końca. Ale właśnie takiego znamy z naszych obrazków powciskanych w książeczkę i Pismo Św. Jezus był Izraelitą. Miał ciemną karnację. Ale nie to jest tutaj ważne. Jezus jest wszystkim dla wszystkich. Dla białego może być białym, dla czarnego czarnym. Dla ubogiego ubogim, dla hojnego hojnym. Dla błądzącego drogą, dla spragnionego źródłem.



piątek, 21 września 2012

W dobrych rękach


Jest godzina 01:30. Światła przydrożnych latarni odbijają się od wypolerowanych samochodów. Spaceruję przez Warszawę z dwiema paniami, które opowiadają mi lekkim duchem historie o zambijskich nożownikach. Czuję, że jestem zbyt słabo ubrany jak na nocną, wrześniową przechadzkę. Jednak dreszcze, które mnie właśnie przeszyły nie są od zimna. Są one wywołane świadomością, że ja sam jeszcze dzisiaj mam się znaleźć w Zambii. No cóż, mam nadzieję że nie będzie mi dane poznać się bliżej z nożami bohaterów tych historii. Niemniej jednak dziękuje Ani i Dorotce za ciekawe opowieści :)

Przed podróżą trzeba się porządnie wyspać. Każdy podróżnik o tym wie. Sen to przecież to, co tygryski lubią najbardziej. Niestety mnie dzisiejszej nocy sen ominął, bo wracając z nocnej przechadzki zrobił się wczesny ranek, i już pora wyruszać na lotnisko.

Pożegnania są trudne. Serce ściśnięte. Jeszcze nie wyjechałem a już za wszystkimi tęsknie. W głowie świadomość, że na rok opuszczam swoich bliskich. Wyjeżdżając do Afryki, wyjeżdżam ze swojego świata. Ze świata, który znam, i w którym czuje się bezpiecznie. Ze świata, w którym lekko przypocone ubrania wrzucam do pralki automatycznej, a puste butelki po wodzie mineralnej wyrzucam do kosza. W moim nowym świecie takie poczynania nie przejdą.... Przeżywając głęboko swoje tęsknoty, przypominam sobie co jest moją motywacją. Nie wiem dlaczego wyjeżdżam do Zambii, ale wiem dla kogo tam jadę. Wiem, że Bóg mnie prowadzi. Jestem w dobrych rękach.