piątek, 26 października 2012

Pragnę



Od rana bolą mnie mięśnie. Suche, gorące, zapylone powietrze, drażni moje podniebienie. Czuję jak w mojej głowie biją  młoty w rytm pulsu. 500mg paracetamolu powinno na jakiś czas załatwić problem. Wskakuję na rower i jadę do hospicjum na drugi koniec miasta. Dzisiaj wprowadzam w te progi również wolontariuszkę Anię, która zdecydowała, że będzie jeździć ze mną. Zajmie się organizowaniem zabaw dla najmłodszych.  Zabieram ją do budynku, w którym są chore i opuszczone dzieciaki. Jeden chłopiec ma czerwono-żółtą, ropiejącą nogę. Nie wygląda to dobrze. Inna dziewczynka ma niewykształconą rączkę. Z barku wyrasta jej kawałek przedramienia i na nim dłoń. Przykro się to ogląda. Zostawiam Anie i udaje się do innego budynku, w którym jest hospicjum dla mężczyzn. 

Podczas witania się, czuję jakby coś we mnie wstąpiło. Coś dobrego. W każde podanie dłoni i słowa przywitania wkładam tyle serca i serdeczności, że sam siebie nie poznaje. Skąd to pochodzi? Bo raczej nie ode mnie... Faceci dopytują mnie o film który im obiecałem tydzień temu. Oczywiście że mam! Wyciągam z plecaka mój przenośny komputerek i głośnik. Zaraz zaczynamy. Robi się zamieszanie. Ci którzy mają siły, wstają z łóżek na nogi i idą za mną do jadalni na seans. Ci, którzy nie mają nogi, to o kulach. Ci, którzy nie mają sił, dochodzą na końcu. W hospicjum nie ma telewizora, dlatego dzisiejsza propozycja oglądania filmu jest bardzo atrakcyjna. 20 czarnych chłopa i ja, oglądamy film o Don Bosco. Nie wiem jak moi afrykańscy przyjaciele sobie radzą ze zrozumieniem go, bo akcja się toczy we Włoszech w IX wieku.  W każdym razie wyglądają na zadowolonych. Po filmie gram z chłopcami w piłkę nożną.  Zrobili ją sami. Jest rozmiarów orzecha kokosowego, w środku wypełniona reklamówkami i strzępkami folii. Od zewnątrz owinięta szmatą i obwiązana sznurkami. Pomysłowy zamiennik oryginalnej piłki, tyle że nie da się tym kozłować.  Po grze mój przełyk jest spragniony wody jak spalona pustynia. Jednak w Afryce picie z niesprawdzonych źródeł to może być samobójstwo. Wolę nie ryzykować.




Kiedy wybija godzina powrotu, żegnam się z każdym i idę po Anie.  Po drodze wstępuję do kaplicy. Na ścianie nad ołtarzem napis: "Pragnę". No tak. Tutaj Cię Jezu trochę rozumiem. Ja również pragnę. Wody w wymiarze fizycznym. I miłości w wymiarze duchowym. Z uzupełnieniem deficytu wody w organizmie sobie poradzę. Wystarczy, że wrócę do siebie na placówkę i mogę pić czystą wodę do woli. Ale gdzie szukać miłości?


Odpowiedź przychodzi sama. Przed budynkiem w którym jest Ania czeka na mnie mały chłopiec z wyciągniętymi rączkami. Włącza mi się instynkt ojcowski. Biore dziecko na ręce i przytulam z największą czułością jaką potrafię z siebie wykrzesać. Potrzebował tego. Ja również.   W kolejce do przytulenia czeka już dwóch następnych. A więc miłości nie trzeba nawet szukać. Miłość Cię znajdzie. Jest tam gdzie można coś dać. Czasem wystarczy dać swoje ramiona, żeby objąć dziecko. Innym razem trzeba dać coś innego. Chłopak może dać kwiaty dziewczynie. Żona może dać posiłek mężowi. Przełożony może dać pochwałę podwładnemu. Syty może dać chleb głodnemu. Bóg poszedł na całość i dał nam siebie...










1 komentarz: